Syrakuzy są bezpretensjonalne. To nie Wenecja z armią oszukańczych restauratorów i natrętnych gondolierów. Nie muszę łapać się za portfel ani uważać na słowa jestem tu szanowanym gościem. Najbardziej ujmuje mnie szczerość, z jaką mieszkańcy przyjmują komplementy. Lubią, gdy ktoś ich docenia. Nawet jeśli nie władają angielskim, ich język ciała mówi: grazie! Dwie butelki sycylijskiego wina za dziesięć euro? po co płacić więcej, skoro lokalne jest dobre. Właściciel sklepu za rogiem jest nad wyraz cierpliwy. Nie ponagla. Pozwala mi wybierać. Zachodzę do niego codziennie. Nie znam jego imienia, ale uśmiech z pewnością zapamiętam. Żartujemy na migi. Prosi, żebym odwiedził go znowu.
Zatrzymujemy się u przyjaciół. Mieszkają niedaleko placu św. Filipa, z kościołem, który kiedyś był synagogą. W jego podziemiach znajduje się ponoć najstarsza mykwa w Syrakuzach. To dawna dzielnica żydowska. Internetowy sygnał gubi się w renesansowych murach.